W 2020 roku zawiesił swoją karierę. Wytłumaczył nam, co nim wtedy kierowało i dlaczego zdecydował się wrócić do zawodowej koszykówki. To jego czwarty sezon w Polskiej Lidze Koszykówki. Jego dzieci mówią już po polsku. W obecnym sezonie, jest jednym z najważniejszych graczy Kinga Szczecin. Jego dobre występy pomogły Wilkom Morskim osiągnąć historyczny awans do półfinału fazy play-off w Energa Basket Lidze. Oto Tony Meier od strony, z jakiej na pewno go jeszcze nie znacie!
Przemysław Sierakowski: - Na samym początku chciałem Cię spytać o twoją "emeryturę". To był rok przerwy z powodu pandemii COVID-19 między sezonami, które spędzałeś w Zielonej Górze. Możesz opowiedzieć nam więcej o tej sytuacji?
Tony Meier, silny skrzydłowy Kinga Szczecin: - To był bardzo trudny rok dla mnie i dla mojej rodziny. Oczywiście na początku chciałem dalej kontynuować moją karierę. Kolejny sezon zbliżał się wielkimi krokami, ale cała sytuacja w USA związana z C-19 sprawiała, że nic nie było wiadome. Stan świata w tamtym momencie był jedną wielką zagadką. Wtedy był z nami już nasz syn - Tyson - miał zaledwie trzy miesiące. Zawsze chciałem, aby moja rodzina mogła być ze mną podczas sezonu. Podróżując w tym najgorszym momencie pandemii cały czas musielibyśmy być w kwarantannie. Stwierdziłem, że zostało mi już mniej, niż więcej grania zawodowo. Dlatego wtedy podjąłem decyzję, że zostaję w domu i kończę swoją karierę. Oczywiście, jak wiemy nic z tego nie wyszło (śmiech).
Jaka sytuacja sprawiła, że zdecydowałeś się wznowić swoją karierę?
- Przede wszystkim sytuacja z pandemią trochę się uspokoiła, a po drugie - co ważniejsze - nie czułem, że pożegnałem się z koszykówką na moich zasadach. Bardzo mocno tęskniłem za grą w basket. Chciałem pracować dla mojego taty, który ma firmę budowlaną, ale to było silniejsze ode mnie. Okropna tęsknota za koszykówką i rywalizacją. Szczególnie, że sezon przed zawieszeniem kariery był jednym z najlepszych w mojej karierze. Stwierdziłem, że wciąż mam dużo rzeczy, które mogę dać koszykówce.
Twój pierwszy pobyt w Polsce, to wizyta w Starogardzie Gdańskim. Co wiedziałeś o naszym kraju zanim pierwszy raz przyleciałeś do Polski?
- Pierwsza myśl? Polska kiełbasa i pierogi! To jedzenie jest bardzo znane na całym świecie. Dużo o nim wiedziałem, bo chodziłem do szkoły w Milwaukee i tam te potrawy są popularne. Później zrobiłem trochę większy rekonesans i starałem się dowiedzieć, jak najwięcej o Polsce.
Co najbardziej cię zaskoczyło podczas tego debiutanckiego sezonu w PLK?
- To trudne pytanie, bo od samego początku swojej kariery starałem się podchodzić do wszystkich sytuacji, które mnie spotykały z otwartą głową. Nie miałem żadnych oczekiwań, więc trudno było mnie też czymś zaskoczyć. To był przede wszystkim trudny czas koszykarsko. Nie graliśmy wtedy najlepiej. Na pewno bardzo dużo rzeczy się tutaj nauczyłem. Doceniłem ligę i polską kulturę. To było świetne doświadczenie na początku mojej kariery.
Byłeś w Starogardzie, Zielonej Górze - teraz jesteś w Szczecinie. Czy te trzy miasta da się w ogóle do siebie jakoś porównać?
- Starogard to zupełnie inne miasto. Trochę mniejsze. Wtedy nawet nie miałem auta, bo go nie potrzebowałem. Wszędzie mogłem dojść na pieszo. Codziennie do hali również chodziłem na piechotę. Nie miałem wtedy ze sobą swojej rodziny. Ciągle byłem na etapie randkowania z moją obecną żoną. Kilka razy mnie odwiedziła, ale przez większość czasu byłem tam tylko ja. Dlatego to było zupełnie inne doświadczenie.
W Zielonej Górze byłem dwa lata. Czułem się tam bardziej, jak w domu. Moja córka zaczęła chodzić do przedszkola. Mój syn się tam urodził. Dużo mnie wiąże z tym miastem. Bardzo je lubiłem. To było małe miasto, ale mieliśmy sporo rzeczy do roboty, ale jeśli mam być szczery, to życie w Szczecinie jest po prostu wspaniałe. To trochę większe miasto, ale nie zwariowane, jak inne duże miasta - np. Warszawa. Moje dzieci chodzą tu do szkoły. Koszykarsko też wszystko się układa. To na pewno pomaga całej sytuacji.
- W jednym z wywiadów z tobą wyczytałem, że nie jesteś zwolennikiem życia w dużych miastach. Może bierze się to z tego, że sam dorastałeś w mniejszej społeczności?
- Miasto, w którym mieszkam to 35 tysięczna społeczność, ale to przedmieścia o wiele większego miasta - Saint Louis w stanie Missouri. Nie jestem ze ścisłego centrum, tylko z przedmieścia. To na pewno mnie ukształtowało. Fakt, że dobrze żyje mi się w małym miasteczku wynika z tego, że ja nie potrzebuję wiele do szczęśliwego życia. Lubię ten wolniejszy tryb życia. Taką mam osobowość.
- Mocno w oczy rzuca się to, że jesteś bardzo rodzinną osobą. Dużo czasu spędzasz ze swoją żoną i dziećmi. Nawet po meczu, gdy wszyscy już jadą do domów, to ty rzucasz z Tysonem i Norą piłką do kosza. Twoja rodzina z USA też bardzo często cię odwiedza.
- Rodzina to dla mnie najważniejsza rzecz w życiu. Już od najmłodszych lat byłem mocno związany z rodzeństwem i rodzicami. Razem z żoną mieliśmy wspólne pragnienie, aby rodzina była bardzo ważną częścią naszego życia. Zostałem też tatą, co jest najwspanialszą rzeczą na świecie. To dla mnie jedna z największych przyjemności, jakie mam w życiu. Za każdym razem, gdy mogę spędzić czas z żoną i dziećmi, to jestem bardzo szczęśliwy.
Tyson uwielbia przychodzić na mecze, bo wie, że potem zawsze porzucamy do kosza. Nora też to lubi. Te obrazki, to jest coś, co sprawiło, że chciałem wrócić z "emerytury". Chciałem, aby dzieci miały okazję doświadczyć tego, że ich tata gra w koszykówkę.
Od twoich znajomych usłyszałem pewną ciekawostkę na temat twojej rodziny. Czy to prawda, że twoje dzieci: Nora i Tyson, mówią po polsku?
- (śmiech) to prawda. Trochę mówią po polsku. Nora w swojej pierwszej szkole połowę dnia miała zajęcia po polsku, a drugą połowę po angielsku. Szybko wszystko złapała. Tyson z kolei jest w szkole międzynarodowej i oni mówią tylko po angielsku w trakcie lekcji, ale większość jego kolegów z klasy to Polacy. Cały czas rozmawiają ze sobą po polsku między zajęciami. To zabawna sytuacja.
Jeden z naszych wspólnych znajomych poprosił mnie, abym spytał Cię o to, dlaczego jest to twój czwarty rok w Polsce i wciąż nie uczysz się polskiego? Oczywiście to żarty, ale przecież za chwilę może dojść do sytuacji, że nie będziesz mógł zrozumieć dzieci.
- Chyba nawet wiem, kto kazał ci o to spytać. Szczerze? To nauka polskiego to jedna z tych rzeczy, która sprawia, że jestem zażenowany, że nie starałem się bardziej. Szczerze się przyznam, że gdy byłem tu pierwszy raz, to nie zakładałem, że kiedykolwiek wrócę do Polski. Podróżowałem po wielu różnych krajach w trakcie mojej kariery. Jednak teraz jestem tu dłużej. Muszę przyznać, iż mimo tego, że się nie uczyłem polskiego to dużo rozumiem. Mówienie to wciąż za dużo, jak dla mnie. Na pewno w przyszłości przyłożę do tego większą uwagę, szczególnie, że moje dzieci coraz więcej mówią po polsku.
Trener Arkadiusz Miłoszewski prosił, abyś powiedział chociaż jedno zdanie po polsku, bo w naszej szatni jest Polak, który mieszka w Polsce zdecydowanie krócej, niż ty...
- (wybucha śmiechem) nie umiem powiedzieć całego zdania. Tak, wiem, że Andy mieszka w Polsce krócej, niż ja. On sam mi ciągle o tym przypomina.
To prawda, że Andy czasami pyta cię o to dlaczego coś w Polsce wygląda tak, a nie inaczej i ty potrafisz mu to wytłumaczyć, bo jesteś tu dłużej?
- Oczywiście było kilka takich sytuacji, o których dużo rozmawialiśmy. Czasem zadaje mi takie pytania. W niektórych rzeczach faktycznie mogę pomóc.
- Wróćmy na moment do koszykówki. Trener Miłoszewski przed sezonem podkreślał, że ty i Andy byliście jego pierwszymi wyborami przy budowie zespołu. Jak trener przekonał cię do tego, aby przyjechać do Szczecina?
- Mamy świetną relację z trenerem Miłoszewskim. Od kiedy dowiedziałem się, że został pierwszym szkoleniowcem, to miałem w sobie takie poczucie, że chciałbym dla niego zagrać. Nie musiał zatem robić zbyt wiele, aby mnie przekonać do tego przyjazdu. Po prostu wyjaśnił mi jakie ma cele, zdradził plan na zespół. Gdy usłyszałem, że Andy też tu zagra, to w ogóle się nie zastanawiałem. To była dla mnie wielka rzecz. Uwielbiam z nim grać. Relacja z trenerem i rozgrywającym jest bardzo ważna. To zdecydowało.
Gdy rozmawiamy o Andym Mazurczaku, to nie sposób zapytać cię o to, co sądzisz o nagrodzie MVP dla niego?
- Sam też bym oddał swój głos na Andy'ego. Wykonał kawał dobrej roboty w tym sezonie. Poprowadził nas do tego wspaniałego sezonu, który właśnie przeżywamy. Na co dzień widzę, co Andy daje temu zespołowi. To dla mnie zdecydowanie najbardziej wartościowe rzeczy.
Liczby zdecydowanie mówią, że ten sezon jest twoim najlepszym w Polsce. Twój procent rzutów z dystansu jest imponujący. Skąd u Ciebie ta zdolność? To efekt ciężkiej pracy na treningach, a może wrodzony talent?
- Od małego o to dbałem. Mój tata też był koszykarzem. Grał na uczelni, nigdy nie grał wyżej, ale koszykówka to zawsze był jego ulubiony sport. Już za młodu przekazywał nam swoją wiedzę. Uczył nas od małego, jak grać. Zostałem wychowany w jego filozofii koszykarskiej. Jednym z jego największych priorytetów było nauczenie nas dobrego rzucania. Pamiętam, że przed liceum nie pozwalał nam rzucać za trzy punkty, bo uważał, że mamy zbyt mało siły, aby poprawnie rzucić piłką do kosza. Od małego miałem w sobie to pożądanie, aby trafić każdy rzut. Zawsze nad tym pracowałem. Jestem z tego dumny.
Twój ostatni sezon w Zielonej Górze nie był tak udany, jak ten w Szczecinie. Pamiętam dokładnie ten moment, gdy zadowolony przygotowałem informację o twoim dołączeniu do Kinga. Pamiętałem Twoje mecze przeciwko Kingowi Szczecin i to, jak zawsze dobrze grałeś. Sprawdzałem też od razu, co na temat tego transferu piszą kibice oraz dziennikarze. To nie były pochlebne opinie. Masz satysfakcję, że tym sezonem pokazałeś im swoją prawdziwą wartość? Może chciałbyś opowiedzieć nam dlaczego twoje dwa ostatnie sezony w Energa Basket Lidze tak mocno różnią się od siebie?
- To trudne pytanie, bo zawsze bardzo dużo kwestii składa się na to, jak wygląda twój sezon. Nie chcę powiedzieć nic złego, ale oczywiście z minionego sezonu nie byłem zadowolony. Moja kariera trwała 10 lat, taki sezon mógł się po prostu przydarzyć. To zawsze pewnego rodzaju więź, która musi się wytworzyć między zawodnikami i trenerem. Zdecydowałem się na przyjazd do Szczecina, aby pokazać, że minione rozgrywki, to nie jest wyznacznik tego, co potrafię. Od początku wierzyłem, że mogę grać o wiele lepiej w Kingu i jestem dumny, że to udowodniłem. Zaznaczę jednak, że o wiele więcej dumy dają mi jednak nasze drużynowe osiągnięcia. Bycie częścią tego zespołu, to wielka duma.
W trakcie swojej kariery byłeś zawodnikiem wielu silnych drużyn, ale King Szczecin w sezonie 2022/2023 ma coś wyjątkowego. To atmosfera, która panuje w szatni, na treningach i poza nimi. Co na to wpływa, że tak świetnie się dogadujecie?
- Mamy tutaj po prostu grupę świetnych gości. Nie ma wśród nas egoistów. Każdy z nas chce pracować na sukces innego. Druga sprawa, to świetny mix zawodników. Trener Miłoszewski doskonale to zbudował. Gdy mi czegoś brakuje, to pojawia się Zac, który ma właśnie te rzeczy. Gdy Zacowi czegoś brakuje, to pojawia się kolejna osoba i tak do samego końca naszego składu. To nasza siła. Lubimy grać ze sobą. Dlatego łatwo spędza nam się czas także poza parkietem.
Gdy obserwuje się ciebie z boku, to odnosi się wrażenie, że jesteś bardzo spokojnym człowiekiem. Jednak wydaje mi się, że jak tylko w grze pojawia się piłka do koszykówki i można coś wygrać, to w twojej głowie przełącza się jakiś guzik i w twoich oczach pojawia się ogień. Chęć rywalizacji, zwyciężania. Często widać to też na parkiecie podczas meczów, gdzie zawsze jesteś obecny przy ognistych sytuacjach. Co o tym myślisz?
- Świetnie to zauważyłeś. To jest rzecz, o której nie wie wiele osób. Ludzie tego o mnie nie wiedzą. Faktycznie jestem bardzo spokojny. Jednak mam w sobie bardzo silną i dużą duszę rywalizacji. To jest coś, co wiele razy sprawiło mi sporo problemów. Szczególnie, gdy byłem młodszy. Potrafiłem popchnąć mojego brata, gdy ten miał łatwy i otwarty rzut. On złamał wtedy nogę. Zdecydowanie budzi się we mnie ogień, gdy tylko zaczyna się rywalizacja. Oczywiście wiele razy prowadziło mnie to do głupich rzeczy, ale z drugiej strony to pozwala mi ciągle stawać się lepszym - gdyż chcę wygrywać. Czasami trudno znaleźć jest balans.
W tym sezonie jesteś świetne dysponowany w rzutach z dystansu. Mówiliśmy już o tym, ale wydaje mi się, że ty wciąż czujesz, że możesz trafiać kolejne rzuty. Czujesz, że to już jest twoja topowa forma strzelecka?
- Zawsze może być lepiej. Zobacz, jak dużo rzutów przestrzeliłem. Myślę, że moje rzuty to produkt tego, jak my gramy, jako zespół. Zawsze pozwalam meczowi przyjść do mnie. Nie forsuję rzutów. Biorę to, co daje mi przeciwnik. Teraz dużo rzucam i dużo trafiam, ale oczywiście mogą nadejść też dni, w których trafię jedną lub dwie trójki w meczu.
- W obecnym sezonie trafiasz dużo rzutów, ale też jakość i waga tych trafień jest wielka. Wykonałeś kilka game winnerów. Był jakiś, który był dla ciebie specjalny?
- Może ten w Zielonej Górze? Myślę, że powód dla którego trafiam te trudne rzuty, to moja zdolność pozostania w danym momencie. Nie myślę zbyt dużo o wadze tego rzutu w danej chwili. Oczywiście po spotkaniu to zawsze fajne i specjalne uczucie wygrać dzięki takiemu trafieniu. Szczególnie w Zielonej Górze, gdzie rozegrałem wiele meczów. To na pewno zapamiętam na długo.
Co możesz powiedzieć o swoich indywidualnych występach w tej fazie play-off? Wielu ekspertów uważa Cię za jednego z kluczowych graczy Kinga w seriach z Anwilem i Stalą.
- Przede wszystkim jestem bardzo dumny z tego, jak gramy w tych play-offach, jako drużyna. Nie jesteśmy perfekcyjni, ale nawet przez chwilę nie przestaliśmy wierzyć w siebie i walczyć każdy za każdego. To najważniejsze na tym etapie sezonu. Oczywiście jestem też dumny z tego, że gram na wysokim poziomie i mogę być częścią wywalczania zwycięstw dla Kinga Szczecin. Wszyscy pożądamy tych zwycięstw. To był mój wielki cel, odkąd byliśmy pewni, że zagramy w fazie play-off. Od marca, moim głównym celem, było przygotowanie się do play-off i dojście do mojej najlepszej formy. Teraz moja cała koncentracja skupia się na utrzymaniu tej dyspozycji i kontynuowaniu walki o zwycięstwa w każdej minucie i w każdym posiadaniu na boisku.
Czy możesz nam zdradzić jak szatnia Kinga Szczecin zareagowała na ten historyczny awans do półfinału? Czuliście, że to wyjątkowy moment?
- Trenerzy wykonali kawał dobrej roboty i nie nakładali na nas zbyt dużej presji przed kluczowymi meczami. Jako zawodnicy staraliśmy się być z dala od tego, jak ważne są te spotkania w kontekście historii klubu. To sprawiło, że mogliśmy dać z siebie wszystko, co najlepsze. Po samym awansie poczuliśmy, jak ważne to było dla całej organizacji. To jest właśnie najlepsze w wygrywaniu meczów w fazie play-off.
Poświęćmy chwilę także atmosferze, która w ostatnich meczach panowała w Netto Arenie. Zgodzisz się ze mną, że nasza hala robi się coraz gorętsza? W dwóch meczach ze Stalą, to było prawdziwe piekło na trybunach.
- Wsparcie naszych fanów w Netto Arenie podczas fazy play-off jest niesamowite i rośnie z każdym kolejnym meczem. Czujemy to na każdym kroku. Od początku sezonu mówię, że nasza hala może być jedną z najlepszych w Polsce i dzisiaj widzimy, jak wielu fanów przychodzi na nasze mecze. Jest głośno, wspaniale. To świetne uczucie patrzeć, jak baza naszych kibiców się rozwija. Jako zawodnicy uwielbiamy grać w pełnych i głośnych halach. To dla nas niezwykle przyjemne uczucie.
Przed nami bardzo ważny mecz ze Stalą Ostrów Wielkopolski. Prowadzimy 2:0 w serii półfinałowej. Potrzebujemy tylko jednego zwycięstwa do awansu do finału Energa Basket Ligi.
- Oczywiście jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wygraliśmy dwa pierwsze mecze serii. Szczególnie dlatego, że obroniliśmy nasz parkiet. Jednocześnie wiemy, że ta seria się jeszcze nie skończyła. W ostatnim sezonie ja i Andy byliśmy w podobnej sytuacji. Prowadziliśmy 2:0 i przegraliśmy 2:3. Wszystko jest możliwe, a my wiemy, że Stal to trudny przeciwnik. Na pewno będą walczyć jeszcze mocniej, niż do tej pory. My pozostajemy skupieni na naszym celu. Damy z siebie wszystko. Traktujemy ten mecz, jako spotkanie z cyklu "musisz to wygrać". Taka mentalność pomoże nam osiągnąć nasz cel.