Urodził się w 1993 roku w Chicago. Jego rodzice przylecieli do USA rok wcześniej. Jego pierwsze wspomnienie z Polską, to wakacje w Bydgoszczy. "Andy" Mazurczak opowiedział nam o dorastaniu w Wietrznym Mieście, polskim domu w USA i trudnej drodze do zawodowstwa w najbardziej koszykarskim mieście na świecie. Rozgrywający Kinga Szczecin zabrał także głos na temat braku powołania do reprezentacji Polski. Zapraszamy do czytania, od tej strony na pewno go jeszcze nie znacie!
Przemysław Sierakowski: - W dowodzie osobistym Andrzej Piotr Mazurczak, ale wszyscy wokół Ciebie mówią na Ciebie "Andy". Pewnie opowiadałeś tę historię tysiące razy, ale czy możesz zdradzić dlaczego tak się dzieje?
Andrzej "Andy" Mazurczak, rozgrywający Kinga Szczecin: - Historia jest taka, że moja rodzina przeprowadziła się do USA, do Chicago w 1992 roku. Ja urodziłem się w 1993 roku, już w Stanach Zjednoczonych. Mama miała taki pomysł, żeby dać mi amerykańskie imię. Jakiś Kevin, jakiś Alan - bo jestem jedynym, który urodził się i wychował w USA. Siostra i brat urodzili się w Gliwicach i tam chwilę mieszkali. Tata i dziadkowie za bardzo tego nie chcieli. "Nie no, jak będzie jakieś amerykańskie imię? Jak ja będę wołał jakiegoś Kevina?" (śmiech). Stanęło na tym, że mam na imię Andrzej, bo taty brat miał też tak na imię. Mamy trzy "A" w rodzinie. Siostra to Anna, starszy brat Adam i ja Andrzej. Ja wychowywałem się w USA, więc nie za bardzo w szkole umieli to moje imię wypowiedzieć. Nauczyciele też mieli problem. W szkole były listy obecności, gdy nauczyciele je czytali, to zawsze były problemy. Wyczytywali wszystkich uczniów i nagle była długa pauza. Nauczyciel nic nie mówił, tylko patrzył na tę listę. Zawsze wiedziałem, że to o mnie chodzi. Zdarzało się to codziennie. Powiedziałem im po prostu w pewnym momencie, że jak trudno jest im to przeczytać, to niech mówią na mnie "Andy". Tak, już zostało. W szkole wszyscy na mnie tak wołali.
- Rodzice mówią na Ciebie "Andy"?
- To jest właśnie śmieszne. Bo rodzice teraz na mnie też wołają "Andy". Tak, jak mówiłem. Mama zawsze chciała, aby miał amerykańskie imię. W sumie tak się trochę stało. Oczywiście, też zdarza się, że wołają na mnie Andrzej. Nie mam takiego przemyślenia w sobie, że czuję się w 100% "Andy", albo Andrzej. Ta cała sytuacja, to trochę moja historia i już do niej przywykłem. Jestem Polakiem ze Stanów Zjednoczonych.
- Urodziłeś się w USA. Cała twoja rodzina tam mieszkała, więc ty nie doświadczyłeś dorastania w Polsce. Jakie jest twoje pierwsze, najwcześniejsze wspomnienie związane z naszym krajem?
- Wakacje. Wakacje w Bydgoszczy w 2001 roku. Pierwszy raz byłem w Polsce tuż po narodzinach, ale nic z tego nie pamiętam. Pierwsze skojarzenia mam z 2001 roku. Tata pochodzi z Bydgoszczy. Mama z Gliwic. Na wakacjach byłem w Polsce dwa razy w 2001 i 2004 roku. Jestem bardzo wdzięczny rodzicom oraz mojemu wujkowi i cioci, bo jak byłem w Polsce, to nigdy nie było tak, że przyjechaliśmy do Bydgoszczy i siedzieliśmy w jednym miejscu. Byliśmy wszędzie. Na wakacjach w Sopocie, Mazurach, Zakopanem. Dużo rzeczy zobaczyłem. Wszystkie zamki w Krakowie. Zwiedzałem Warszawę. Oczywiście Warszawa zupełnie inaczej wygląda teraz, niż wtedy. To jest takie moje pierwsze skojarzenie z Polską. Gdy tam byłem, dużo zwiedziałem, ale myślę, że to też bierze się z mojego domu.
Rodzice nie mówią po angielsku. Mama może troszeczkę więcej, bo pracowała na lotnisku. Tata zawsze pracował w polskim sklepie albo innym polskim biznesie. Nie potrzebował angielskiego języka. W domu czasami żartuję teraz, że wydaje mi się, że mój dom w USA jest bardziej polski, niż niektóre polskie domy w Polsce. U nas w domu zawsze była polska telewizja i radio, polskie jedzenie, polskie słoiki - mieliśmy nawet buraczki, polską flagę - zresztą dalej tak jest. Wszystko w domu jest robione po polsku. Moi rodzice do tej pory trzymają tę tradycję. Mogę śmiało powiedzieć, że urodziłem się w Chicago i wychowałem w polskim domu.
- To chyba wynika też trochę z tego, że twoi rodzice przeprowadzili się akurat do Chicago. W innych miastach USA byłoby trudniej o to, aby w ogóle nie złapać jakoś tej amerykańskiej kultury? Chicago, to wyjątkowe miasto dla Polaków.
- Tak, to prawda. Może Nowy Jork jest trochę podobny do Chicago w tym względzie. W Chicago jest najwięcej Polonii. W latach 90. wszyscy wyjeżdżali. My mieszkaliśmy w polskiej dzielnicy. Teraz też mieszkamy w polskiej okolicy - Norridge, gdzie żyją też Włosi i obywatele byłej Jugosławii. To nie jest nic dziwnego tam, aby wejść do banku, sklepu i usłyszeć język polski. Ostatnio byłem w banku w USA. Pani zapytała mnie po angielsku o dowód osobisty i jej go oczywiście dałem. Cała rozmowa toczyła się po angielsku, ale ta pani wreszcie zobaczyła mój dowód i od razu powiedziała "Dzień dobry panu, jak mogę ci pomóc?". To nie jest rzadkość, aby to usłyszeć.
- W Chicago mieszkałeś do 2016 roku. Jaki wpływ miała na Ciebie ta amerykańska kultura? Jednak, jako jedyny z rodziny urodziłeś się już w USA. Chodziłeś tam do szkoły i miałeś kontakt ze swoimi rówieśnikami, którzy byli wychowywani po amerykańsku.
- Chodziłem do polskiej szkoły. Wszystko bierze się z domu. Miałem bardzo mocny kontakt z polską kulturą. Te tradycje ze mną zostały. Zawsze w niedzielę chodzimy na mszę do kościoła. Rosół musi też być w niedzielę. W piątki nie jedliśmy mięsa. Bardzo to szanuję u moich rodziców. Oczywiście, że masz rację, bo miałem też duży kontakt z amerykańską kulturą. Chodziłem do szkoły i widziałem kolegów, którzy mówili: "Ty tego nie robisz? My to tak robimy". Oczywiście nabyłem zdolność amerykańskiego myślenia, bo mieszkałem tam wiele lat, ale teraz określiłbym to pół na pół, jeśli chodzi o proporcje polsko-amerykańskie.
- A jeśli zadałbym Ci pytanie, czy czujesz się bardziej Polakiem czy Amerykaninem, to co odpowiesz?
- Myślę, że ta polska część jest we mnie większa i silniejsza. Wszystko bierze się z domu. Trudno mi określić to procentowo. Na pewno powiedziałbym, że bardziej czuję się Polakiem. Na co dzień myślę jednak bardziej po angielsku. W tym języku jest mi łatwiej się wysławiać. Wychowałem się w polskim domu, ale jednak więcej czasu spędzałem w sporcie, na hali, poza domem. Tam używałem języka angielskiego.
- Gdybyś był przewodnikiem wycieczki kibiców Kinga Szczecin po Chicago, to w jakie miejsca zabrałbyś nas na samym początku? Jakie są miejsca "Andy'ego" Mazurczaka w Chicago?
- Myślę, że najważniejsza byłaby koszykówka, czyli United Center i pomnik Michaela Jordana przed tą halą. To trzeba zobaczyć. Jak dziadek przyjechał do USA, to też była jedna z pierwszych rzeczy, które mu pokazaliśmy. Oczywiście później centrum miasta i te duże wieżowce. Myślę, że nie każde miasto ma takie wysokie budynki, jak Wills Tower, czy John Hancock Center. W lecie lubię dużo jeździć rowerem z kolegami. Przy jeziorze jest fantastyczna trasa. Jest wiele restauracji. Oczywiście nie chciałbym wchodzić w politykę, ale Chicago obecnie nie jest bezpiecznym miastem. Gdy wyjeżdżam z USA, to czuję się bezpieczniej. Trzeba wiedzieć, gdzie jesteś w Chicago. Nigdy nie wiesz, co się wydarzy. W Chicago mam taki nawyk. Myślę, że został ze mną nawet tu w Polsce. Oglądam się za siebie, gdy idę po ulicy.
- Byłeś świadkiem jakiejś niebezpiecznej sytuacji w Chicago?
- Miałem taką historię. Latem gramy w różnych ligach. Teraz może mniej, ale jak byłem młodszy grałem dużo. Te najlepsze ligi nie są organizowane w najbezpieczniejszych miejscach w Chicago. Nie są to najfajniejsze okolice. Tim Grover, Michael Jordan, Dwayne Wade trenowali w tych okolicach i one teraz są jednymi z najbardziej niebezpiecznych. Raz miałem taką historię. Około 21:00 wracałem z kolegami z parku. Graliśmy w kosza. Idziemy do auta i słyszymy dźwięk strzałów. Niedaleko nas była strzelanina. Szybko schowaliśmy się w aucie. Nic się oczywiście nam nie stało. Wróciliśmy do domów. Wiadomości były włączone i zobaczyłem, że w tym parku, w którym przed chwilą byłem - ktoś został zabity. Oczywiście często rodzice nie wiedzieli, gdzie ja jadę. Mówiłem im często coś innego, aby ich nie stresować. Takie sytuacje niestety się czasem zdarzają.
- Zauważyłem, że jesteś wielkim fanem piłki nożnej. Pierwsze dni po przyjeździe do Szczecina od razu zapytaliście mnie z Filipem Matczakiem, czy mogę pomóc Wam w dostaniu się na mecz Pogoni Szczecin. Jako sportowiec, też zaczynałeś od piłki nożnej. Powiedz nam co się zmieniło, że jednak wybrałeś koszykówkę?
- Mam starszego brata i jako młodszy, zawsze chciałem być przy nim. Jak Adam mieszkał w Polsce, to zawsze grał w piłkę nożna. Gdy rodzice się przeprowadzili, to on zostawił piłkę i wybrał football amerykański i koszykówkę. Jako młodszy brat mocno go naśladowałem. Moja fizyczność jednak nie pomagała grać w football. Rodzice mocno się bali, że coś mi się stanie. Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Wróciłem z wakacji z Polski w 2001 roku. Zawsze grałem z bratem w parku, wcześniej mama mnie zapisała na pływanie, baseball - różne sporty. Kiedy jednak wróciłem z Polski rodzice przekazali mi, że zapisali mnie na piłkę nożną i to w polskim klubie. Pamiętam, że płakałem (śmiech). Bardzo płakałem, bo nie chciałem już grać w piłkę nożną. Ten klub najpierw nazywał się Warta Chicago, a później nazwa zmieniła się na Wisła Chicago. Graliśmy cały rok. Lato, jesień, zima, wiosna. Zimą graliśmy na hali.
Ja coraz częściej zaczynałem grać w koszykówkę, dlatego zimą miałem przerwę od piłki nożnej i zajmowałem się basketem. Nigdy nie grałem w klubie w kosza jak byłem młodszy - tylko w parku, w ligach. W piłkę nożną grałem od 6. do 18. roku życia. W liceum osiągnęliśmy nawet drugie miejsce w stanie Illinois. To duże osiągnięcie. Zrobiliśmy to w składzie prawie samych Polaków. Mieliśmy jednego Chorwata, bramkarza z Bułgarii, a reszta to Polacy. Inne zespoły się złościły, bo rozmawialiśmy po polsku, a oni nic nie rozumieli. Dla nas to był element taktyki. Od małego wiedziałem jednak, że koszykówka sprawia mi więcej radości. Grałem w nią, bo mój brat w nią grał i dzisiaj robię to też dla niego. Tak już zostało. Na studiach wybrałem już tylko koszykówkę.
- Na jakiej pozycji grałeś w piłkę?
- Na początku grałem w ataku i strzelałem dużo bramek. W liceum przeniosłem się do środkowej pomocy. Bardzo mi się podobała ta pozycja, bo nie jestem taki, że za wszelką cenę chciałem strzelać bramki. Podobało mi się, że mogłem podawać, dużo biegać, coś obronić. Nie myślę, że byłem jakiś dobry. Niektórzy tak mówili. Miałem opcję, aby na studiach grać w piłkę, ale wiedziałem, że wybranie koszykówki to będzie lepszy krok.
- Zanim przejdziemy na dobre do koszykówki, to muszę cię spytać o to, czy można już o tobie powiedzieć, że jesteś fanem Pogoni Szczecin?
- Tak. Mogę powiedzieć, że jestem fanem Pogoni Szczecin. Staram się trochę śledzić ich wyniki. Mieszkam w Szczecinie i to takie moje pierwsze miasto, gdzie mieszkam i jest piłka nożna. W Grecji może była trzecia liga, w Hiszpanii tak samo. Pogoń Szczecin to jest top w Polsce. Jeden z najlepszych klubów. Teraz jak jeżdżę na treningi na Netto Arenę codziennie, to widzę stadion. Podglądam, czy akurat trenują.
- Byłeś już na meczu Pogoni. Co zrobiło na tobie największe wrażenie?
- Kibice oczywiście. Nie wiem, czy mogę to tak oficjalnie powiedzieć, ale podobał mi się doping tych "chuliganów" - ultrasów (śmiech). Fajnie, że ludzie żyją tym klubem. Widać naklejki na aucie, ludzie noszą bluzy. Po meczu ktoś z szalikiem krzyczał: "Pogoń, tylko Pogoń". W mieście czuć społeczność Pogoni. To jest fajna rzecz, którą sport robi. Widać wszędzie graffiti. Tata jest z Bydgoszczy, więc lubi Zawiszę. Mama z Gliwic, więc lubi Piasta. Tata zawsze wstawał rano, aby oglądać Zawiszę w Ekstraklasie. Ja mogę śmiało powiedzieć, że jestem kibicem Pogoni Szczecin.
- Chicago to bez wątpienia koszykarskie miasto. Z różnych względów: Bulls, Michael Jordan. Trudno było się tobie przebić w tym mieście jeśli chodzi o koszykówkę? Konkurencja w Chicago jest olbrzymia, bo każdy młody chłopak marzy o stypendium i graniu w basket.
- Bardzo trudno było się przebić. Chicago żyje koszykówką. Każdy gra na podwórku. Jest bardzo trudno się wybić. To nie jest tak, że miasto ma 50 zawodników, a ty jesteś najlepszy i masz stypendium. Takich, jak ja są tysiące. Było bardzo ciężko. Ja nie byłem w rozpoznawalnym liceum. Dużo w tym wszystkim jest polityki. Trzeba kogoś znać, aby zaistnieć. Nie mówię tego w złym sensie, ale też jest trudno, gdy jesteś jedynym białym zawodnikiem wśród czarnoskórych koszykarzy w Chicago. Wtedy trenerzy nie patrzą na Ciebie tak samo, bo nie jesteś taki wysoki, szybki, skoczny i fizyczny, jak oni. Robiłem wszystko, co mogłem. Byłem jednym z liderów punktów w całym stanie Illinois. Dalej nie miałem jakichś propozycji z pierwszej dywizji. Stany Zjednoczone są inne, niż Europa jeśli chodzi o stypendium. Większość osób myśli, że jak nie grasz w pierwszej dywizji NCAA, to już nie możesz grać profesjonalnie. Czasami tak jest, ale jest kilka przykładów, które przeczą tej tezie. David Logan? On grał w drugiej dywizji NCAA. Teraz gra we Włoszech. Grałem też przeciwko Jordanowi Loydowi, który grał w Monaco - też druga dywizja. Max Strus? Teraz gra w Miami Heat, a grał razem ze mną. Nie mówię, że nie można, ale jest bardzo ciężko się wybić.
Miałem szczęście, że dostałem stypendium na studiach w drugiej dywizji. Miałem tam dobrą karierę. To pozwoliło mi podpisać kontrakt z agencją i grać w Europie. Jeśli szkoły nie patrzą na ciebie, jak masz szesnaście lat, to już prawdopodobnie nie zagrasz w koszykówkę zawodowo. Chicago, to najlepsze koszykarskie miasto w USA. Miałem doświadczenie zmierzyć się z wieloma zawodnikami, którzy teraz grają w NBA. To super sprawa.
- Wspomniałeś o pierwszej umowie podpisanej z agentem. To był jego pomysł na Twoją karierę, aby zaczynać zawodowe granie w Grecji, w niższej lidze?
- Tak. W Europie wiele osób nie wie o tym, jak wygląda poziom grania w USA. Wiele osób myśli, że jak nie masz w CV wpisane NBA lub pierwszej dywizji NCAA, to nie umiesz grać w koszykówkę. Taka jest rzeczywistość. Mam trochę inne myślenie, bo wiem na własnej skórze, jak to wygląda w USA. W momencie, gdy podpisałem umowę z agentem, to on nawet nie wiedział, że ja mam polskie obywatelstwo. W Polsce też ludzie nie wiedzieli, że w USA jest Andrzej Mazurczak, który gra na uczelni. To było coś na zasadzie: "Kim on jest?". Ja nie mam takiego myślenia, że gram w Polskiej Lidze Koszykówki, tylko dlatego, że jestem Polakiem. Gdybym tak był traktowany, to ofertę z Polski miałbym już w swoim debiutanckim sezonie.
Powiedziałem swojemu agentowi, że marzę o grze w reprezentacji i, że jestem Polakiem. On atakował polskie kluby już w tym moim debiutanckim sezonie. Pisał do wszystkich klubów. Napisał też do Mike'a Taylora. On też grał w drugiej dywizji NCAA. Zdecydował się zaprosić mnie do projektu reprezentacji Polski B. Tam też poznałem Mateusza Kostrzewskiego, Filipa Matczaka i resztę ekipy. Mój agent cały czas atakował Polskę. Było zainteresowanie, ale nikt nie chciał dać mi szansy, nawet gdy miałem polski paszport, a w Polsce panował przepis o Polakach na parkiecie. Mój agent szukał dla mnie lepszej roli. Ciężko było mi dostać ten pierwszy kontrakt. Nie miałem w CV NBA, ani NCAA I. Właściwie ta Grecja, to była moja jedyna opcja na tamten moment. Na początku nie chciałem podpisać kontraktu, ale był już sierpień. Powiedziałem sobie, że muszę to zrobić. To był bardzo fajny i udany rok dla mnie. Może to nie był wysoki poziom, ale uczyłem się gry. Uczyłem się akcji pick'n'roll. Granie w Europie, to zupełnie inna gra. Tam najwięcej się nauczyłem. Pierwsze parę lat grałem w tych drugich ligach. To dawało mi szansę rozwijać się, jako gracz. Cieszę się, że wybrałem tę ofertę. Agent nie pchał mnie nigdzie na siłę.
Gdy grałem w Hiszpanii i Niemczech, to pojawiły się pierwsze oferty z Polski. Nie zdradzę jakie kluby. W trakcie sezonu chcieli mnie podpisać, ale nie chciałem zostawiać klubu.
- W 2017 roku otrzymałeś powołanie do reprezentacji Polski.
- Tak. W reprezentacji Polski po raz pierwszy zagrałem w kadrze B. To było jeszcze przed sezonem gry w Grecji. Później mój debiut w kadrze A nastąpił w Wałbrzychu. Zagrałem z Czechami - to był 2017 rok.
- Wtedy zrobiło się głośniej o Andrzeju Mazurczaku w Polsce.
- Troszeczkę tak. Chyba byłem wtedy jednym z ostatnich, którzy odpadli przed Eurobasketem. Nie grałem przeciwko Serbii czy Niemcom, ale zbierałem doświadczenie. Na kadrę wróciłem później dopiero przed sezonem w Zielonej Górze.
- Pierwszym polskim klubem, w którym zagrałeś był MKS Dąbrowa Górnicza. Trener Alessandro Magro chciał cię w swoim zespole. Długo zastanawiałeś się nad tym krokiem w swojej karierze?
- Przed sezonem w Holandii miałem już poważną ofertę z Polski. Przyszła z Gliwic, ale nie miałem przekonania do tej oferty. Nie chciałem podpisać kontraktu i wybrałem grę w Holandii. Później mieliśmy sezon covidowy, a Dąbrowa odezwała się, jako pierwsza. Długo się zastanawiałem nad tym krokiem. W Holandii zagrałem dobry sezon i miałem zainteresowanie z Bundesligi. To był Covid i kluby chciały długo czekać z tym podpisem. Nie wiedziałem nawet wtedy, czy dostanę ten kontrakt. W tamtym czasie Dąbrowa Górnicza miała też problemy finansowe. Długo rozmawiałem z trenerem Magro. Tłumaczył mi wszystko. To było ryzyko finansowe, ale nie mogę powiedzieć złego słowa na ten aspekt w tamtym sezonie. Wszystko mi pasowało. Do tej pory mam kontakt z trenerem. To był fajny sezon. To był pierwszy rok, w którym byłem w Polsce przez długi czas.
- Kolejnym krokiem był Zastal Enea BC Zielona Góra. Sportowy awans. Gra w lidze VTB. Na pewno po sezonie w Dąbrowie Górniczej miałeś trochę więcej ofert, bo pokazałeś się z dobrej strony w tym klubie.
- Myślę, że nie zacząłem najlepiej, ale rok w Dąbrowie zakończyłem dobrze. Po drugiej rundzie ludzie zaczęli o mnie rozmawiać. Miałem oferty z różnych klubów. Miałem podpisać kontrakt z innym klubem w Polsce, niż Zielona Góra, ale na ostatniej prostej coś nie wyszło. Po Dąbrowie było dla mnie bardzo ważne to, aby grać też w Europie. W Polsce wtedy było tylko kilka zespołów, które grały w pucharach. Chciałem iść do klubu, który walczy o najwyższe cele. Nie była dla mnie ważna rola, minuty, pieniądze. Chciałem się sprawdzić. Myślę, że jak Zielona Góra składa ci ofertę, to trzeba ją brać. Oczywiście wszyscy znamy historię i realia. Wiemy, jaka jest sytuacja w Zielonej Górze. Podejmowałem wtedy to ryzyko świadomie. Wiedziałem, co czeka mnie poza koszykówką, poza parkietem. Chciałem grać przeciwko najlepszym graczom w Europie. To było dla mnie najważniejsze.
- W środowisku koszykarskim słychać takie opinie, że King Szczecin zrobił jeden z najlepszych ruchów transferowych ściągając do swojego zespołu "Andy'ego" Mazurczaka. Wielu trenerów chciałoby cię mieć w swoich szeregach. Myślę, że King miał sporą konkurencję tego lata w batalii o ciebie. Dlaczego zdecydowałeś się na Wilki Morskie?
- Co mnie przekonało? Wszystko (śmiech). Przed tym sezonem miałem sporo ofert. Miałem z czego wybierać. Większość tych klubów proponowała te same warunki. Te problemy, które miałem w Zielonej Górze poza boiskiem były duże. Dla koszykarza jest to kłopot, gdy nie może myśleć tylko o koszykówce. Tylko parę klubów w Polsce ma organizację na najwyższym poziomie. King na pewno przewodzi tej stawce. Szczerze powiem, że przed tym sezonem rozmawiałem ze swoim agentem i miałem taką myśl, że nie chcę już zostać w Polsce. Chciałem spróbować sił, gdzieś indziej. Agent zapytał mnie jednak na koniec, czy są może jakieś miejsca, w których mógłbym zostać w Polsce. Odpowiedziałem, że jest kilka. King Szczecin oczywiście był jednym z nich. Powiem taką ciekawostkę, że śledziłem wyniki i PLK jeszcze zanim tu trafiłem. King zawsze do mnie przemawiał. Zawsze rzucał mi się w oczy. Patrzyłem na tabelę i widziałem KING SZCZECIN. Myślałem, że King może być tylko jeden. Ta nazwa zawsze wpadała mi w oczy. To musiało być przeznaczenie. Wszystko, co słyszałem o tym klubie, to same pozytywne rzeczy.
Powiem szczerze, że jeszcze przed wylotem do USA, po sezonie w Zielonej Górze, spotkałem się z trenerem Arkadiuszem Miłoszewskim. On mieszka w Zielonej Górze. Spotkaliśmy się na kawę, przedstawił mi rolę, wizję całej drużyny. To mocno mi pasowało. Zawsze miałem dobry kontakt z trenerem. Przekonał mnie swoją wizją. Chciałem być rozgrywającym. W Dąbrowie wychodziłem w pierwszej piątce, ale nie grałem, jako jedyny rozgrywający. Dopiero w drugiej rundzie rozgrywek się to zmieniło. W Zastalu wychodziłem z ławki, wierzę w swoje umiejętności. Trener Miłoszewski zaproponował mi dokładnie to, czego ja chciałem. Trenerowi się udało bo to, co obiecał mi w wakacje, to stworzył. Mamy świetną atmosferę w drużynie. Nie tylko na parkiecie, ale też w szatni. Wszystko, co trener chciał, wyszło.
- Wychodzi na to, że to był dobry wybór. Po 6. kolejkach bilans 3:3, ale King miał bardzo trudny terminarz. Graliśmy ze Stalą - zdobywcą Superpucharu Polski. Graliśmy z Zastalem, który będzie w tym sezonie walczył w każdym meczu. Potem mieliśmy mecze z mistrzem, wicemistrzem oraz z brązowym medalistą. Ty jesteś liderem asyst w całej Energa Basket Lidze. To chyba dobry start. Dobra pozycja do ataku?
- Myślę, że zawsze może być lepiej, ale zawsze może też być gorzej. Początek? Idziemy w dobrym kierunku. Nasza gra nie wygląda jeszcze tak, jak byśmy chcieli. Nie mamy idealnego bilansu, ale krok po kroku idziemy w dobrym kierunku. Mamy duży potencjał. W każdym meczu próbujemy się poprawić. Mam nadzieję, że w każdym meczu będzie tych błędów coraz mniej. Nie potrzebujemy, aby ktoś mówił o nas głośno. Nie potrzebujemy rozgłosu. Robimy swoje. Pracujemy mocno. Cieszy mnie to, że ten proces tak wygląda. Ciężko trenujemy codziennie, mamy mocną koncentrację na każdym meczu. Mamy taką grupę i zespół, że możemy coś w tym sezonie zrobić.
- Wiem, że zawodnicy często nie lubią rozmawiać o swoich indywidualnych występach. Ja chciałbym, żebyś jednak zabrał głos na temat swojej gry w tych pierwszych meczach sezonu. Jest jeszcze miejsce, aby zrobić coś lepiej?
- Oczywiście, że nie lubię o sobie rozmawiać. Zarówno ja, jak i drużyna możemy grać dużo lepiej. Ja jeszcze nie zagrałem tak, jak mogę najlepiej. To dotyczy się wszystkich w naszym zespole. Są zagrywki, które nie wyglądają tak, jak chcemy. My dopiero zaczynamy grać, nasze najlepsze momenty jeszcze przyjdą. To, co cieszy, to fakt, że nie gramy jeszcze tego, co chcemy, a mamy już wygrane. To jest najważniejsze. Myślę, że mogę grać jeszcze lepiej w obronie i ataku. Mogę pomagać lepiej zespołowi. To dopiero początek. Z każdym treningiem, meczem, tygodniem znamy się coraz lepiej.
- Rozmawiamy w dniu, w którym trener Igor Milicić wysłał powołania do reprezentacji Polski. Ku zdziwieniu wielu ekspertów, kibiców, trenerów nie ma cię na tej liście. Co ty o tym myślisz?
- Na koniec dnia, to nigdy nie będzie moja decyzja. Trener czuje się lepiej z innymi zawodnikami? To musi nimi grać. Ja zawsze będę kibicował Polsce i kolegom z drużyny. Zawsze będę chciał, jak najlepiej dla tej drużyny. Czy to ze mną, czy beze mnie. Jeśli trener nie widzi, że mogę pomóc drużynie, to bez sensu tam jechać i grać.
- Rozumiem, że gdybyś otrzymał powołanie, to pojechałbyś na kadrę bez zastanowienia?
- Oczywiście. Gdy trener widzi, że mogę pomóc, to zawsze pojadę i zrobię wszystko, aby faktycznie pomóc. Jeśli trener tego nie widzi, to lepiej dać szansę komuś, kogo czuje trener. Kadra, to coś innego, niż klub. Tam każdy musi zaakceptować swoją rolę i czuć się pewnie. Nawet trener musi czuć się pewnie ze swoimi powołaniami. Czy jestem w kadrze, czy nie - to nigdy nie będzie moja decyzja. To decyzja trenera. Cieszę się szczęściem tych zawodników, którzy otrzymali powołania po raz pierwszy. Spełniają swoje marzenia. To marzenie każdego, aby założyć orzełka na piersi i bronić jego barw.
- Dla rodziny Mazurczaków, twoje pierwsze powołanie do reprezentacji Polski, to też musiał być wielki moment.
- To była duża rzecz nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich moich kolegów i całej rodziny. Dla całej mojej szkoły. Ja nie jestem jedyny w USA, który ma taką historię, że rodzice przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych. Gdy dostałem się do reprezentacji Polski, to inne rodziny pisały do mnie, że są dumne. W radiu słyszano moje nazwisko w Chicago. To tylko pokazuje, że wszystko jest możliwe. Trzeba ciężko pracować i dążyć do swoich marzeń. Dla mnie to też jest ciężkie do zrozumienia, bo urodziłem się w USA, ale moi rodzice urodzili się w Polsce. Gdy wyjeżdżali z kraju, to nigdy nie wiedzieli, czy wrócą. Co będzie dalej. Kilkadziesiąt lat później ich syn grał w reprezentacji. Nawet, gdy nie urodziłem się w Polsce. To duże wydarzenie. Gdy miałem debiut, to rodzice urządzili taką imprezę w domu. Zaprosili dużo sąsiadów i kolegów. Oglądali mój mecz nie tylko raz, ale parę razy. Mają nagrany ten mecz. Na pewno łzy poszły. Teraz mogę wrócić jeszcze raz do pierwszego pytania. Jestem Polakiem. To jest wzruszające, że nawet mimo tego, że się nie wychowałem w Polsce, to cały czas miałem te korzenie. To było dla mnie wielkie uczucie móc założyć biało-czerwoną koszulkę i zaśpiewać hymn. Mam nadzieję, że jeszcze będę miał szasnę zagrać w kadrze.
- To też jest bardzo ciekawy wątek. Wspominałeś, że twój pierwszy samodzielny długi pobyt w Polsce to sezon w Dąbrowie Górniczej. Mocno musiałeś się przestawić? Co cię najmocniej zaskoczyło? Domyślam się, że mieszkanie w Szczecinie jest teraz o wiele łatwiejsze.
- Tak, teraz jest o niebo łatwiej. Wtedy trzeba pamiętać, że to był covidowy rok. Wszystko było zamknięte. Nie można było dużo zrobić. Śmieszne było to, że trafiłem do Dąbrowy Górniczej. Mama pochodzi z Gliwic, to nie jest daleko. Jechałem do miasta, gdzie rodzice kiedyś żyli. Śmiesznie jest to, jak się czasem życie układa. Polska jest ogromna, a ja debiutowałem w PLK właśnie w regionie moich rodziców. Było na pewno ciężko, bo rozmawianie o koszykówce po polsku sprawiało mi problemy. Nie wiedziałem, jak to robić. Zawsze mówiłem tylko po angielsku. Wywiady były ciężkie. Najpierw bardziej słuchałem na treningach. Oglądałem inne wywiady zawodników, aby coś złapać. Miałem taki mały stresik. Myślałem, że mam akcent i ktoś może mnie nie zrozumie. Stresowałem się, że w restauracji zamówię coś złego.
- Z tym wiąże się właśnie taka zabawna anegdotka. Bo Michał Nowakowski, który przed laty grał tu w Szczecinie, grał też z tobą w Dąbrowie. Opowiedział mi, że w tym sezonie pomagał ci z zamawianiem cateringu. To prawda? Potwierdzasz?
- (śmiech) Tak, to prawda. Dużo było takich historii. Michała spotkałem pierwszy raz na kadrze B. Misiek pozdrawiam cię, jak to czytasz. To super gość. Zawsze pomocny. Znałem go, więc łatwiej na początku było mi z nim rozmawiać. Wiedział, jaką mam historię. Z tym cateringiem, to on mi podpowiedział. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest. On mi zadzwonił telefonem i zamówił wszystko. Bałem się, że pani mnie po drugiej stronie nie zrozumie. Polska i polskie życie było dla mnie nowe. To nie było tak, że nie umiałem. Po prostu się stresowałem i nie byłem do tego przyzwyczajony. Dwa lata temu na pewno gorzej rozmawiałem po polsku. Nie znałem tego slangu. Dużo mi chłopaki tłumaczyli. To był fajny rok.
- Było coś przed czym rodzice ostrzegali cię podczas tej pierwszej samodzielnej podróży do Polski?
- Dobre pytanie. Muszę pomyśleć. Na pewno mi coś mówili, ale nie w negatywnym sensie. Mówili mi zawsze, żebym pamiętał o tradycjach. W USA mówiłem po polsku raczej tylko w domu.
- Twój styl grania w koszykówkę nie jest najpopularniejszy w obecnych czasach. Nie ma już wielu zawodników, którzy grają podobnie do ciebie. Mocno zmienił się basket. Bardzo dużo widzisz na boisku, dużo się rozglądasz. Skąd masz takie podejście do koszykówki? Bardzo często mam wrażenie, że najpierw szukasz opcji podania, a dopiero później myślisz, jak samemu zdobyć punkty.
- To prawda. Myślę, że to się bierze z różnych powodów. Piłka nożna na pewno miała na to duży wpływ. To sport, w którym musisz podawać. Ja się bardzo cieszę, gdy widzę, że kolega ma dobry dzień. Cieszę się, gdy widzę, że nie tylko ja dobrze gram, ale i reszta drużyny. Zawsze się staram w tym pomóc. Ja nie jestem samolubny, nigdy nie byłem. Od małego zawsze oglądałem Jasona Williamsa "White Chocolate" w akcji. Mój brat dużo mi go pokazywał. Steve Nash mocno mnie inspirował. Fajnie jest zdobywać punkty, ale mi od małego zawsze podobało się, jak ktoś wykona jakąś efektowną asystę. Dla mnie to jest coś ekstra. Nie każdy chce tak grać. Jason Williams powiedział kiedyś, że każdy może podawać, ale nie każdy chce. Po co mam oddawać trudne rzuty, jak ktoś ma lepszą okazję? Każdy chce mieć 20, 30 punktów, ale po co? Może będą mieć więcej fanek po meczu (śmiech). Ja wychodzę z założenia, że te małe rzeczy robią różnice. Chciałem trochę się odróżnić od reszty swoją grą. Każdy zdobywa punkty, więc chciałem robić coś innego. Koszykówka to drużynowy sport. Dla mnie to jest prosta rzecz. Niech rzuca ten, kto ma najlepszą pozycję. Dla mnie najważniejsze, jako rozgrywającego jest wygrywanie. Chcę, aby każdy czuł się dobrze. Dzięki temu ten, kto normalnie trafia 40% rzutów za trzy nagle trafia 47%, bo ma lepsze sytuacje. Ten co nie trafia spod kosza, nagle trafia, bo dostaje lepsze podania. To jest moja wizja. Chcę zawsze dać to mojej drużynie. Chciałbym, żeby koszykarze grający ze mną czuli się pewniej.
- Widzę też, że bardzo dużo rozmawiasz z juniorami, młodymi zawodnikami. Widzę, że często dajesz im sugestie, wskazówki dotyczące rzeczy, które łatwo mogą poprawić.
- Staram się. Sam miałem takich graczy nad sobą. Zawsze grałem ze starszymi. Oni mieli wiarę we mnie. Ja chce być taki sam dla młodych. Może to jest moje takie amerykańskie myślenie, ale wydaje mi się, że w Polsce jest taka kultura, że "on jest młodszy, trzeba na niego krzyczeć, szybciej się nauczy". Myślę, że lepszy efekt jest wtedy, gdy jesteśmy pozytywni. Błędy zawsze będą. Starsi zawodnicy często krzyczą na młodych, ale nie mówią im, co poprawić. Ja nie będę krzyczał, zawsze próbuję dać wskazówki, aby inaczej myśleli. Mają moje wsparcie, bo oni są bardzo ważni w drużynie. Często nie grają w meczach, ale z nami trenują. Trzeba ich szanować. Mam taką wizję, że gdy okażesz szacunek, to też go otrzymasz. Mój brat był taki dla mnie i ja chcę być taki dla innych.
- Na koniec zapytam cię o kibiców. O to, jak zostaliście przyjęci w Szczecinie. Jak się czujesz w naszym zespole? Czujesz wsparcie kibiców dla tego zespołu?
- Muszę najpierw powiedzieć, że w Szczecinie jest o wiele więcej kibiców, niż mi mówiono w Polsce. Przez te wszystkie opowieści myślałem, ze tutaj na mecze naprawdę przychodzi 300 osób. Nie wierzcie w to. King ma kibiców, jest ich dużo. To wynika z tego, że hala jest bardzo duża. Jedna z największych w Energa Basket Lidze. Jestem pewien, że są w Polsce kluby, które mają mniej kibiców i nikt się z nich nie śmieje. To mnie na pewno w Szczecinie zaskoczyło. Tu jest świetny doping. Opowiem taką historię, że razem z Tonym Meierem przed pierwszym meczem, jak zobaczyliśmy trybuny to pomyśleliśmy: "Wow, mamy dużo kibiców". To czuć. Ten doping nas niesie. Uwielbiamy, jako gracze mieć takie wsparcie. Cieszymy się, że oni są z nami. Słyszymy te bębny. Ta hala jest duża, ale jak zdobywamy ważny punkt, albo zrobimy dobrą obronę, to ci kibice nas niosą. Dla nich chcemy wygrać, jak najwięcej meczów. Zrobić coś specjalnego. Mam nadzieję, że ten rok zmieni to powiedzonko i stereotyp. Uwierzcie mi, King ma mnóstwo fanów.
Rozmawiał Przemysław Sierakowski